Narodziny dziecka to początek okresu, w którym zacząłem dowiadywać się mnóstwa nowych rzeczy. I nie chodzi tu tylko o sprawy bezpośrednio związane z moim synkiem, takie jak chociażby kolki, skoki rozwojowe czy marki hipoalergicznych proszków do prania. Jest też mnóstwo innych elementów rzeczywistości, nowych dla mnie, a zauważonych dopiero teraz. Bo nowa sytuacja i nowa perspektywa. Dopiero z tego punktu widzenia mogłem dostrzec to, co wcześniej było ukryte lub na co nie zwracałem uwagi.
Jako tato dowiedziałem się, …
1. … że moja okolica ma swoją topografię.
Rutyna codzienności sprawia, że przemieszczamy się ustalonymi szlakami, korzystając wciąż z tych samych środków transportu. Żyjąc w mieście, często kompletnie nie ma SIĘ kontaktu ze swoją okolicą. Rano w jednym punkcie (zamieszkania) wskakuje SIĘ w samochód, autobus, tramwaj lub metro i jedzie SIĘ do jakiegoś innego punktu (pracy). Do tego dojdzie jeszcze kilka punktów dodatkowych, takich jak sklepy, siłownia, kino, park. Wszystko to niekoniecznie położone w sąsiedztwie naszego domu, które, trochę paradoksalnie, często pozostaje obszarem nieznanym, terra incognita. To kawałek świata opisany frazą “Hic sunt leones”, czyli “tam, gdzie mieszkają lwy” – jak starożytni kartografowie zwykli oznaczać niezbadane obszary na swoich mapach 😉
Tak więc żyjemy sobie pośród lwów, oderwani od naszego lokalnego świata, aż pojawia się dziecko. Dziecko pakujemy do wózka i jedziemy na spacer. Jeden, drugi, trzeci, setny… najbliższa okolica staje się terenem regularnych wypraw. Żeby uniknąć rutyny i nudy, zaczyna się kombinowanie z trasami. Ok, wczoraj skręciłem w lewo za tym blokiem, ale gdzie dojedziemy, jeśli pojadę dalej prosto, tą utwardzoną ścieżką prowadzącą do zagajnika? I w ten sposób, dzień po dniu, biała plama na mapie miasta zaczyna się wypełniać elementami. Po dwóch miesiącach dotychczas nieznany obszar zamienia się w swojską krainę, ze szczegółową topografią chodników, podjazdów, przejść, skwerów i budynków. Dopiero, gdy w głowie jesteś w stanie ułożyć trasę spaceru po okolicy adekwatnie do zaplanowanego czasu, możesz powiedzieć, że jesteś u siebie 😉
2. … że prawdziwy slow life zaczyna się od dziecka.
Ok, to może brzmieć zaskakująco, bo przecież wraz z narodzinami dziecka życie nabiera szalonego tempa. Do wszystkich dotychczasowych obowiązków dochodzi mnóstwo nowych – pojawia się bezradna i bezbronna istotka, która wymaga opieki 24 godziny na dobę. Gdzie w tym slowlife…? W poprzednim punkcie 🙂 Spacer z dzieckiem to taki czarodziejski fragment dnia, gdy czas zwalnia.
Jestem dosyć niecierpliwą osobą, a przez to często zdarza mi się być niespokojnym. Pewnie za sprawą tego rzadko spacerowałem ot tak sobie. Jeżeli miałem spędzić czas poza domem, wolałem wybrać jazdę rowerem lub bieganie, a jeżeli już szedłem, to szedłem gdzieś, dosyć szybko. W jednym i drugim przypadku są tempo oraz wysiłek. Dopiero wyjście na zewnątrz z wózkiem, w którym leży śpiący dzidziuś zmusiło mnie do zwolnienia. Powoli, powoli, powoooli drepcze się bez ustalonego celu. Krok za krokiem, bez pośpiechu. Stopniowo celem staje się samo dreptanie. Myśli uwalniają się od konkretnych zadań, wędrują gdzieś niezależnie, swoimi ścieżkami. Obserwuję otoczenie, codzienne życie dzielnicy, śpiącego synka. Spadają obroty. Jest spokojnie i relaksująco…
3. … że ktoś rzeczywiście planuje przestrzeń miejską.
Albo planował, ale o tym za chwilę. Chodzenie na spacery pozwala systematycznie i bez pośpiechu przyglądać się przestrzeni miasta. Poznawać ją poprzez jedną z jej podstawowych funkcji, jaką jest przemieszczanie się pieszo. To nowa perspektywa odsłaniająca nieznane aspekty przestrzeni miejskiej. Zbiór elementów, które dotychczas mogły wydawać się przypadkowe, zaczyna się układać w sensowną całość. W tym widać plan. Widać, że ciągi komunikacyjne, nasadzenia oraz budynki nie są rozmieszczone przypadkowo, lecz wpisano je w duży, funkcjonalny projekt nazywany miastem. Projekt ten ma zaspokajać potrzeby mieszkańców, nie tylko te oczywiste, takie jak miejsce do spania, ale też mniej oczywiste, jak dobry widok za oknem (osie widokowe) czy świeże powietrze (korytarze powietrzne).
Ok, a teraz smuteczek, czyli biadolenie pod tytułem “Kiedyś to było lepiej”. Zaczynam to jak żart, jednak akurat pod względem urbanistycznym współczesność często wydaje się parodią przeszłości. Wszędzie widać, że motywacja komercyjna zdominowała i wyparła jakąkolwiek inną. Deweloperzy budują bez ładu i składu, nowe osiedla to w przeważającej mierze smutek i pustynia. I o ile jeszcze mogą się wykazać jakimś w miarę sensownym planem w swoim obrębie, to już rzadko tworzą jakąkolwiek całość z okolicą. Miasto zamienia się w zbiór oderwanych siedlisk, a ich najgorszym przykładem są ogrodzone osiedla, wybetonowane, wyłożone kostką, z nielicznymi, anemicznymi drzewkami oraz symbolicznym skwerkiem, na który przypada kilkaset mieszkańców przylegających bloków. Takie urbanistyczne warownie przerywają ciągłość miasta, przecinają szlaki komunikacyjne i sprawiają, że wielkoskalowe założenia urbanistyczne tracą sens.
Czyja to wina? Na pewno deweloperów, jednak są to podmioty komercyjne, nierealne jest oczekiwanie od nich dbania o coś poza swoimi interesami. Takie sprawy powinny być zabezpieczone przez włodarzy miasta i to oni powinni wykazywać się perspektywicznym myśleniem, gdy sprzedają działki, tworzą plany zagospodarowania i zatwierdzają projekty.
4. … że dobry podjazd na schodach to rzadki skarb.
Nasze mózgi filtrują strumień danych dostarczany przez zmysły tak, że widzimy jedynie to, co jest dla nas istotne. Mogłem się o tym przekonać na przykładzie podjazdów dla wózków na schodach. To wszechobecny element naszego otoczenia, jednak dotychczas był dla mnie przezroczysty – niby wiedziałem, iż coś takiego istnieje, ale nie zwracałem uwagi jak tego jest dużo i w jakim jest stanie. A okazało się, że często w kiepskim. Często też w ogóle go nie było – jadę sobie chodnikiem, widzę zbliżający się spadek, wykończony krawężnikiem, więc myślę, iż zjadę, bo pewnie z boku schodów jest zjazd. Dojeżdżam do spadku i czeka mnie ciekawa niespodzianka – pięć, wąskich i stromych schodków w dół, bez podjazdu. W takiej sytuacji dobrze, jeśli akurat trawnik obok ma taki profil, że da radę zjechać wózkiem. Jeżeli nie, to cóż – wsteczny i szukamy wyjścia z tego labiryntu ze ślepymi zaułkami, jakim bywają niektóre osiedla.
O ile całkowity brak podjazdu nie jest aż tak częstą sytuacją, to kiepski stan techniczny już tak. Dwa pasemka betonu są wykruszone w takim stopniu, iż lepiej już wrzucić wózek sobie na plecy, niż korzystać z tego udogodnienia. Lub jeszcze inaczej (a to już jest smutny standard) – nachylenie lub rozstaw pasów w podjeździe są tak duże, iż skorzystanie z takiego ułatwienia wymaga nie lada umiejętności, sprawności i siły. Jako duży, wysportowany facet radzę sobie z tym, czasami wkładając sporo uwagi w to, aby podjazd nie zakończył się wypadkiem. Jednak co z osobami o mniejszych gabarytach i mniejszej sile? Co np. z drobną kobietą, która prowadzi wózek, a do tego jest jeszcze w ciąży? You shall not pass!, powiadają gospodarze miejskiej przestrzeni. Pewnie dlatego często tuż przy schodach wiedzie wyjeżdżona w trawniku ścieżka, która pozwala ominąć przeszkodę w dużo bezpieczniejszy sposób.
5. … że osiedlowe chodniki są dziurawe.
Ileż to ja się naczytałem w internecie pomstowania na to, że w Polsce wszystko wykładane jest kostką brukową. Jednak gdy usuniesz przez miasto z wózkiem, kostka brukowa staje się błogosławieństwem, za które w myślach odprawiasz dziękczynne modły. Alternatywa to płyty chodnikowe pamiętające czasy PRL-u, wykruszone i przekrzywione tak, iż podczas jazdy po nich dziecko w wózku wprawia się w breakdance’owym tańcu. A nawet jeśli datowanie chodnika nie jest aż tak odległe, to mam wrażenie, że i tak kostka lepiej znosi próbę czasu – elementy mają mniejszą powierzchnię i jeżeli ulegają uszkodzeniu, to niszczy się tym samym mniejszy fragment chodnika (czyli łatwiej to ominąć lub po tym przejechać). Także nierówności terenu, które pojawiły się już po ułożeniu nawierzchni, zazwyczaj są łatwiejsze do pokonania na kostce. W tym przypadku również działa na plus mały rozmiar, dzięki niemu w wielu przypadkach elementy nawierzchni dopasowują się do nierówności. Za sprawą tego nie powstaje wyrwa, a jedynie dołek. A przez dołek można przejechać bez problemu.
6. … że jedną ręką mogę zrobić całkiem sporo.
W momencie, gdy pojawia się dziecko, zaczyna obowiązywać zasada – przynajmniej jedną rękę zarezerwuj dla dziecka. Czyli zostajesz z tą drugą i to za jej pomocą musisz zrobić wszystko to, co dotychczas robiłeś dwoma. Zaskakujące jest to, iż da się. Da się zrobić niemal wszystko, i to jeszcze z wiercącym się na lewo i prawo dzieciaczkiem, który oczywiście 99% czasu chce spędzać w twoich objęciach. Co jest niezwykle dezorganizujące, ale jeszcze bardziej – urocze.
7. … że wcześniej marnowałem mnóstwo czasu.
Gdy urodził mi się synek, czas przyspieszył. Było to odczuwalne tym bardziej, że raczej jestem osobą, która lubi mieć w ciągu dnia chociaż jedną dłuższą chwilę, gdy nie muszę nic robić i mogę po prostu zwolnić obroty. I o ile wcześniej wygospodarowanie takiej chwili (lub nawet dwóch) nie było żadnym problemem, przy dziecku okazało się, iż brakuje czasu na wykonanie podstawowych czynności, więc jak tu myśleć o obijaniu się?
Tak to wyglądało na samym początku. Gdy już ochłonąłem i rozeznałem się w sytuacji, czas wolny znowu się pojawił. Jednak teraz jest on efektem tego, iż więcej uwagi poświęcam na to, aby zaplanować dzień i wszystkie zajęcia. Po prostu zostałem zmuszony do zoptymalizowania swoich codziennych działań 😉 Przy tej okazji dotarło do mnie, jak dużo wolnego czasu miałem wcześniej i jak dużo go marnowałem. Łatwo to sobie uświadomić pod koniec pracowitego dnia, gdy chociaż ta jedna, wieczorna godzina głowy wolnej od obowiązków staje się wartym docenienia luksusem.
8. … że nie umiem żadnych piosenek.
Gdy dziecko płacze, mimo że noszę je na rękach i wykonuję różne podskoki oraz wygibasy, aby go ukołysać, odkrywam, iż to za mało i potrzebuję środków większego kalibru. Potrzebuję piosenki. No i wtedy odkrywam, że żadnych nie umiem. Niby coś tam mi się kołacze po głowie, jakieś urwane teksty i melodie, jednak w praktyce każda próba zaśpiewania kończy się na dwóch, trzech słowach, bo jak to dalej leciało… Z wyjątkiem “Aaa, kotki dwa…”, jednak ile można wałkować ten jeden temat? Pozostaje więc albo się nauczyć piosenek, albo improwizować. No i to drugie rozwiązanie polecam – po 2-3 minutach wymyślania jest już zazwyczaj jakaś prosta melodia oraz zapętlająca się zwrotka, a taki zestaw można odśpiewywać aż maluch zaśnie 😉
9. … że telewizja jest pełna przemocy.
Wiadomo, że wiadomość wzbudzająca zainteresowanie to zła wiadomość. Musimy się poczuć zagrożeni, żeby zacząć strzyc uszami i zwracać uwagę na to, co się dookoła dzieje i co do nas mówią. Telewizja na tym bazuje. Nie tylko filmy i seriale, ale też ogromna część pozostałych komunikatów telewizyjnych podpada pod tę zasadę. Szybko zacząłem zwracać na to uwagę, gdy urodziło się dziecko. W końcu wciąż mam w głowie migającą na czerwono lampkę, iż jest to świeżutki, dopiero kształtujący się umysł, który chłonie wszystko jak gąbka i to “wszystko” w przyszłości stanie się fundamentem jego osobowości. Więc gdy w pobliżu jest włączony telewizor, zwracam uwagę na to, co emituje. No i bardzo często jest to przemoc, werbalna lub fizyczna. Nasza rozrywka dnia codziennego, której jednak nie chciałbym aplikować synkowi. To samo dotyczy tzw. sportów walki – dwóch ludzi okładających się często do krwi… nie, nie tego chciałbym uczyć moje dziecko. A właśnie tego jest najwięcej.
10. … że kierowcy są bezmyślni.
Jeżeli chodzi o łajanie kierowców, to dostanie się im ode mnie nie za jazdę, ale za parkowanie. Mnóstwo samochodów jest parkowanych kompletnie bezmyślnie – na środku pieszych ciągów komunikacyjnych lub tak, że zwężają je w stopniu uniemożliwiającym przejechanie wózkiem. Wiem, wiem, iż to wina braku miejsc parkingowych i życie współczesnego kierowcy to walka o przetrwanie. Jednak to żadne wyjaśnienie. W jakiej sytuacji jest osoba z pełnogabarytowym wózkiem (nie lekką spacerówką), z dzieckiem w środku, gdy trafi na przeszkodę w postaci źle zaparkowanego auta? Jeżeli jest się na spacerze samemu, to nie ma opcji na przeniesienie wózka i dziecka na raz. Życie rodzica to też ciągła walka o przetrwanie i akurat tutaj słuszność (bo przepisy) jest po stronie pieszego.
Nie chcę, żebyście to odebrali stronniczo. Sam jestem kierowcą i w sumie częściej jeżdżę samochodem niż wózkiem. Więc nie jest to pomstowanie kogoś, kto korzysta tylko z nóg lub komunikacji miejskiej. Znam problem od podszewki, mimo to nie toleruję braku kultury i wyobraźni u kierowców. Nie ma gdzie parkować? Poszukaj trochę dalej. Nie umrzesz, jeżeli przejdziesz się 100-200 metrów. A jeśli miałbyś umrzeć od takiego spaceru, to lepiej też nie wsiadaj za kierownicę, bo przy takim stanie zdrowia stanowisz zagrożenie dla innych uczestników ruchu. Dalej też nie ma gdzie stanąć? Zrezygnuj z samochodu. Skoro nie ma gdzie stanąć, to znaczy, że nie ma.
11. … że ludzie są całkiem uprzejmi.
W kontrze do poprzedniego punktu chcę teraz napisać o ludziach coś dobrego – generalnie, gdy się pomyka z wózkiem po okolicy, okazuje się, że są całkiem uprzejmi. Może nie są uprzejmi uniwersalnie, zazwyczaj działają w trybie konfrontacji i dbania tylko o swoje interesy, jednak gdy widzą dziecko, chyba zaczyna im się przebijać interes gatunkowy. “O, jedzie mały człowieczek, zabezpieczenie przyszłości Homo sapiens! Ułatwię mu życie”. No i w zgodzie z tą myślą ustępują miejsca w kolejce oraz zatrzymują się przed pasami, aby przepuścić na drugą stronę ulicy. Miło z ich strony.
Powyżej przytoczone zachowania nie są niczym zaskakującym. Jednak zdarzają się sytuacje, które potrafią zadziwić. Np. pchasz wózek w pobliżu placu budowy. Ekipa jakąś mega hałaśliwą maszyną tnie betonowe krawężniki. Upał, praca wre, zgrzyt i pisk, powietrze ciężkie od pyłu… i nagle jeden człowiek z ekipy zauważa wózek, trąca kolegę z maszyną, pokazuje mu, coś tam mówi i praca staje. Robotnicy cierpliwie czekają, aż śpiąca dzidzia przejedzie obok i znajdzie się w odległości kilkudziesięciu metrów, po czym wracają do roboty. Tak było – nie zmyślam 🙂
Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie:
NA MARGINESIE:
Życie płynie dalej i zauważam kolejne rzeczy, które utrudniają lub ułatwiają życie rodzica…
Okazuje się, że automatyczne oświetlenie klatki schodowej w bloku może być zarówno sojusznikiem, jak i śmiertelnym wrogiem rodzica. Wrogiem szczególnie zimą, gdy dziecko rozżalone pakowaniem w 10 warstw ubrań trzeba upchać do wózka i pozapinać te wszystkie klamerki, śpiworki i blokady. Jeżeli automat oświetlenia ustawiony jest na krótkie odcinki czasu (tj. szybko się wyłącza), a do tego czujnik nie reaguje na małe ruchy (tj. twoje pakowanie dzidzi do wózka), kończy się to koniecznością ciągłego machania rękoma i skakania, przy jednoczesnym pakowaniu dzidzi do spacerówki, przy akompaniamencie jej coraz bardziej histerycznego płaczu. Taki mały koszmar – płacz, dezorientacja, stroboskopowe błyski i w końcu strugi potu ściekające po karku, bo w końcu szarpanina w pełnym zimowym rynsztunku to normalnie sauna…